Wsparcie elektrowni wykorzystujących odnawialne źródła energii (OZE) spadło do najniższego poziomu w historii. Ceny tzw. zielonych certyfikatów dobiła informacja rządu, że planuje od przyszłego roku ograniczyć obowiązek ich zakupu.
Wbrew oczekiwaniom części inwestorów, w przyszłym roku sprzedawcy energii nie będą musieli wylegitymować się zakupem przynajmniej co piątej kilowatogodziny ze źródeł odnawialnych.
Łączny obowiązek zakupu energii elektrycznej z OZE wyniesie w 2017 roku nie 20 proc., jak przewidziano w ustawie o odnawialnych źródłach energii, ale 16 proc. (zgodnie z ustawą rząd może ograniczać ten obowiązek rozporządzeniem). Z tego 0,5 proc. będzie musiało zostać zrealizowane za pomocą nowych – tzw. niebieskich certyfikatów sprzedawanych jedynie przez biogazownie rolnicze, a 15,5 proc. za pomocą zielonych certyfikatów sprzedawanych przez właścicieli wszystkich pozostałych „zielonych” elektrowni.
Zmniejszenie „zielonego” obowiązku poniżej 20 proc. było oczekiwane na rynku. O planach rządu informował już wcześniej m.in. Obserwator Legislacji Energetycznej portalu WysokieNapiecie.pl. Jednak przynajmniej część inwestorów miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Liczyli, że rząd będzie chciał wesprzeć właścicieli „zielonych” elektrowni utrzymując ustawowe 20 proc.
Od decyzji o wysokości obowiązku umarzania tzw. zielonych certyfikatów zależy bowiem ich cena na giełdzie. Dlatego po opublikowaniu projektu rozporządzenia rządu wycena zielonych certyfikatów na Towarowej Giełdzie Energii sięgnęła historycznego dna – 56,13 zł/MWh, podczas gdy jeszcze na początku 2014 roku były wyceniane prawie pięciokrotnie drożej, a jeszcze w maju ich cena przekraczała 100 zł/MWh.
Zmniejszenie wsparcia o prawie 80 proc., a jednocześnie spadek cen sprzedaży samej energii sprawiają, że wiele projektów inwestycyjnych stało się nierentownych. Problem dotyka w pierwszej kolejności tych właścicieli ekoelektrowni, którym nie udało się zawrzeć umów długoterminowych na sprzedaż zielonych certyfikatów z dużymi sprzedawcami energii – zwłaszcza drobnych inwestorów i rolników. Jednak kłopoty już dawno dotarły także do pozostałych przedsiębiorców, bo część sprzedawców zwraca się do nich z propozycją nie do odrzucenia – obniżenia ceny certyfikatów ustalonej w umowie długoterminowej.
W ten sposób na progu rentowności stanęły zarówno gminne elektrociepłownie na biomasę, biogazownie, farmy wiatrowe i małe elektrownie wodne, jak również współspalanie biomasy w dużych elektrowniach węglowych. Różnica jest jednak taka, że ta ostatnia technologia bazuje przede wszystkim na kosztach zmiennych – zakupie biomasy od rolników – i przy niskich cenach zielonych certyfikatów elektrownie przestały ją kupować i współspalać (w pierwszym półroczu produkcja energii w tej technologii była o połowę niższa niż rok wcześniej). Pozostałe technologie wymagały jednak nakładów inwestycyjnych, a więc zaciągnięcia kredytów. Im mniejszy przedsiębiorca, tym droższy zaciągał kredyt na zwykle mniej efektywną instalację – w efekcie produkuje energię drożej i potrzebuje wyższego wsparcia.
Źródło: gramwzielone.pl
Zdjęcie: natemat.pl
Newsletter
Bądź na bieżąco z branżą OZE