Zbliżający się koniec roku jak zawsze skłania do refleksji. Wszyscy zadają sobie pytania: czy to już koniec branży biomasowej? Czy każda następna konferencja poświęcona biomasie, to będzie ostatni raz, gdy się spotkamy? Czy energetyka zawodowa tak obniży ceny za biomasę, że już nikomu nie będzie się opłacać ją dostarczać – w szczególności zrębki leśnej, z której pochodzi prawie cała energia z biomasy?
Chciałbym w tym miejscu zadać pytanie większości producentów i dostawców biomasy: czym jest biomasa? Odpowiedź brzmi – to odpad. Przez ostatnie dziesięć lat, zdaje się, że wiele osób o tym zapomniało. A zysk ze sprzedaży odpadów uczynili podstawowym źródłem dochodu swojej firmy. Tym samym dochodziło do paradoksów typu kupujemy „grubszy” towar, z którego więcej „sypnie”, przerabiamy go i będziemy mieli więcej odpadu. Tak zaczynała się błędna spirala nakręcająca cenę biomasy.
Oczywiście zaraz pojawi się kilka zarzutów i kontrargumentów: za materiał w lesie trzeba zapłacić, trzeba go wywieźć, przerobić i zawieźć do elektrowni. A przy cenie np. poniżej 20 zł/GJ to nie będzie się opłacać. Ale zastanówmy się, czy te wszystkie operacje muszą tyle kosztować? Kiedy energetyka zawodowa zaczynała palić biomasę w 2005/2006 r. ceny za „drzewną” kształtowały się na poziomie 5zł/mp – trocina, 15zł/mp – zrębka. Jak przy takich pieniądzach można było cokolwiek zawieźć na elektrownię? Przecież – zgodnie z dzisiejszym myśleniem wielu osób – to nie mogło się opłacać! A jednak wolumeny rosły z roku na rok, a razem z nimi ceny za biomasę, w efekcie dochodząc do absurdalnych wartości rzędu 70zł/mp czy 26-28 zł/GJ. To były czasy biomasowego eldorado. Piękne i dochodowe, jednak dla niektórych z branży okazały się zabójcze. Jak mówi stare powiedzenie – utopić można się i w łyżce wody… a co dopiero w chochli.
Niestety te czasy nie trwały długo. Gdy ceny zielonych certyfikatów zaczęły spadać, energetyka zareagowała obniżeniem cen biomasy. Już wtedy pojawiły się wypowiedzi ludzi z branży, którzy twierdzili „poniżej 22 zł/GJ to ja już nic nie zawiozę”. Ceny spadają cały czas, a towaru na rynku pojawia się coraz więcej. Gdzie więc podziała się logika? Czy lepiej wywieźć trocinę do lasu (tak jak się to robiło przed czasami energetyki zawodowej), czy sprzedać gdzieś, gdzie może nie dostanie się tyle co kiedyś, ale jednak coś się zarobi. To „gdzieś” to przecież niedoceniony, nielubiany (z powodu braku gwarancji zapłaty) przez dostawców rynek rozproszony. Wszyscy znamy małe, zazwyczaj przebudowane z węglowych, instalacje biomasowe. Są one idealną alternatywą dla energetyki zawodowej, która z powodu zbyt wyspecjalizowanych i ściśle określonych parametrów spalanej biomasy w kotłach dedykowanych, często rezygnuje ze spalania surowca w postaci trociny, zrębków leśnych (z igliwiem), czy tzw. obtaczarki.
Myślę, że przyszły rok będzie kluczowy. Ceny muszą się ustabilizować, choć pewnie w styczniu wszyscy przeżyjemy szok, który spowoduje chwilowy brak surowca. Nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia, wystarczy tylko przypomnieć sobie początki branży biomasowej w Polsce i okaże się, że to wszystko może się znowu opłacać. Dlaczego? Ponieważ wszyscy już nauczyliśmy się jak planować, pozyskiwać i dostarczać biomasę, a energetyka nauczyła się ją spalać. Wiemy jakie są realne koszty pozyskania biomasy w lesie. Są wysokie, ale musimy każdemu w biomasowym łańcuchu uświadomić, że złote czasy już minęły, a dzisiaj na biomasie krajowej może nie zarabia się milionów w ciągu roku, ale wciąż można z niej dobrze żyć.
Marcin Wojtowicz,
wydawca Magazynu Biomasa