Musimy sobie otwarcie powiedzieć, że wręcz perfekcyjnie wykonano prace związane z public relations dla „darmowych” źródeł energii takich jak wiatraki czy fotowoltaika. Symbol prężącego się dumnie wiatraka na tle błękitnego nieba, stojącego na soczysto zielonym polu jest u nas w kraju rozpoznawalny niemal przez każde dziecko. Darmowy wiatr czy słońce przerabiane bezpośrednio na prąd brzmi imponująco. Najnowocześniejsze technologie w konfrontacji z dymiącymi kominami elektrowni dla szarego obywatela są dowodem rozwoju, potęgi i geniuszu ludzkiego umysłu i nadzieją na lepsze jutro. Czy jednak tak jest w istocie?
Nasz dotychczasowy system energetyczny oparty jest na węglu oraz elektrowniach systemowych. Do tego stworzona jest niewyobrażalnie wielka infrastruktura w postaci systemu sieci przesyłowych i dystrybucyjnych. To wszystko działa. Niemalże nie mieści się to w głowie Kowalskiego, aby po powrocie z pracy w domu nie było prądu, a tzw. „10. stopień zasilania” znamy już jedynie z filmów Barei.
Wielokrotnie jadąc autostradą doświadczam swoistego déjà vu. Jakbym widział zdjęcie z gazety. Przede mną wspaniałe błękitne niebo, zielone pola, a na nich wiatraki, owszem dumne, ale niestety… bezczynne. Kto w tym czasie dostarcza nam prąd? Zastanawiam się wówczas nad tym, czy np. obejrzenie w telewizji tryumfu naszych siatkarzy chciałbym uzależniać nie tylko od potrzeby posiadania odbiornika telewizyjnego, ale przede wszystkich od trywialnego faktu: czy będzie w tym czasie stabilnie i wystarczająco wiał wiatr.
Przechodząc do faktów: ani wiatraki ani fotowoltaika nie stanowią pewnego i stabilnego źródła energii, a przecież najważniejszym założeniem zapisanym w Prawie Energetycznym jest zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Co w okresie niesprzyjających warunków atmosferycznych trzeba zrobić, aby w gniazdku Kowalskiego był zawsze prąd? I tu dotykamy – w mojej ocenie – jednego z najistotniejszych ukrytych kosztów produkcji energii z wiatru bądź słońca, a mianowicie potrzeby utrzymywania tzw. mocy rezerwowych. Jest to nic innego jak planowalna, systemowa elektrownia czekająca w ciągłej gotowości do produkcji energii w sytuacji, gdy przestaje wiać wiatr lub świecić słońce. Mówimy tu o bardzo drogich elektrowniach gazowych lub elektrowniach węglowych. A problem tych mocy rezerwowych jest ogromny, bo np. według danych PSE na każdy 1 MW mocy w energetyce wiatrowej musi przypadać nawet do 0,8 MW mocy rezerwowej. A ta kosztuje ok 900.000-1.000.000 zł/MW rocznie. Według najświeższych danych mamy obecnie zainstalowane w wiatrakach ok 4.000 MW e.e. mocy, co przekłada się na blisko 3.800.000.000 zł kosztów jej rezerwowania rocznie.
„Interesująco” mogą też wyglądać sytuacje chwilowych nadpodaży produkcji energii w tego typu instalacjach, spowodowane np. nadmierną wietrznością. Wytworzona w ten sposób energia zielona (a więc w całości objęta publicznym wsparciem) zostaje „zmagazynowana” w wodnych elektrowniach pompowo-szczytowych, w których naturalna sprawność jej odzysku wynosi ok. 30-40%. A więc do sieci trafia jej z powrotem tylko ok. 1/3.
Kolejnym naturalnym efektem specyfiki produkcji energii z wiatru i słońca jest destabilizacja pracy sieci przesyłowych.
Nasuwają się w podsumowaniu trzy pytania:
Dlaczego nikt nie mówi otwarcie o wszystkich kosztach energii wyprodukowanej z wiatru i słońca? Czy po podliczeniu wszystkich ukrytych oraz pośrednich kosztów nie okaże się, że wytwarzanie w naszych warunkach energii z wiatru oraz fotowoltaiki nie jest najtańsze?
Dlaczego tak bardzo staramy się dyskryminować wytwarzanie energii elektrycznej z biomasy, która, będąc bezpośrednim i czystym ekologicznie substytutem węgla, pozbawiona jest tych wszystkich opisanych powyżej wad?
Marek Kozłowski, prezes Stowarzyszenia Producentów Polska Biomasa